top of page

Ile razy Tede się odkuł?


Jeśli czyta nas jakiś nauczyciel matematyki, który musi wytłumaczyć swoim uczniom czym jest sinusoida, to służę pomocą: wystarczy narysować na wykresie opinię środowiska rapowego na temat Tedego na przestrzeni ostatnich trzech dekad. 


fot.: Dominik Czubak (IG: @dominikczubak)


Jako słuchacz największą wagę przykładałem do tego, co raperzy mówili w okolicach roku 2015. Wtedy jakoś więcej mieli do powiedzenia, wiele tekstów z tamtego okresu do tej pory jest dla mnie ikonicznych. W tamtym to okresie Quebonafide rzucał, że „jego fani są Sajko” (shotout!), Bonson nakazywał „wstań, kurwa, wstań!”, a Taco Hemingway sprawił, że młodzi turyści w Warszawie do teraz nucą jego wersy podczas każdej przejażdżki metrem (mam nadzieję, że ktoś poza mną tak ma). Wtedy też Tede wydał wraz z Sir Michem album „Vanillahajs”, który był swego rodzaju glory lapem po świetnie przyjętych „Elliminati” i „Kurcie Rolsonie”. Prawie całą „Vanille” Graniecki poświęcił na celebrację swojego odkucia się. Opowiadał o czasach, kiedy przebywał w infamii oraz o krajobrazie po „Elliminati”, który klarował się dużo bardziej korzystnie. I właśnie tym albumem Tede ustalił w mojej głowie obraz rapera, który się odkuł. Który robi swoje, a za każdym razem robi inaczej. Bo może. 


Początki kariery Tedego były proporcjonalne do jego talentu: Eldo wspomina go z tego okresu jako najlepszego rapera w Polsce, bo i też ciężko było znaleźć wśród debiutujących wtedy, młodych składów kogoś, kto pokazałby przy nim coś więcej niż potencjał. Trzy kolejne składy, w których towarzystwa raperowi dotrzymywał JanMarian oraz rotacyjnie Volt, Ceube i Numer Raz: 1 Killa Herz, TrzyHa i Warszafski Deszcz na stałe zapisały się na kartach historii – znalezienie jakichkolwiek materiałów poświęconych wczesnemu istnieniu warszawskiego rapu, które nie wymieniają tych ludzi i składów graniczy z cudem (wiem co mówię, pisałem o tym licencjat).


Ten okres wydaje się być nieskazitelny w życiorysie Granieckiego, a tym bardziej zważywszy na fakt, że coraz większe znaczenie na scenie mają osoby z roczników zwyczajnie tamtego okresu niepamiętających. Dwie sprawy jedynie mogły gryźć wczesnych fanów rapu w wizerunku Jacka: pierwsza z nich, to to, co dalej gryzie przeciwników Maty. Tede pochodził z dobrej rodziny, w jego domu nie było biedy, do patologii blokowisk mógł wejść na własne życzenie, a nie z przymusu. Jak powiedział jego największy antagonista: jakie życie, taki rap, w  związku z tym Tede jako jeden z pierwszych raperów nie starał się umacniać swojej prawdziwości poprzez romantyzowanie biedy i prób z niej wyjścia – jako jeden z pierwszych otwarcie chwalił się tym, że ma pieniądze. Dziś ciężko znaleźć rapera, który na papierze tych pieniędzy nie ma, choć jak wiadomo, papier przyjmie wszystko. 


fot.: Bartosz Deja (IG: @panzgrywus)


Oczywiście, można zarzucić Tedemu tani flex (tak też robiono, tylko pewnie nazywano to „szpanem”), ale chce się wierzyć, że u Granieckiego było to motywowane głównie ważną zasadą hip-hopu, czyli byciem szczerym i autentycznym. Gdyby hip-hop spersonifikowałby się w człowieka, tym człowiekiem byłby Jaca. I z tego zamiłowania do rdzennego, nowojorskiego hip-hopu wynika też druga rzekoma przywara Tedego, która mogła umieścić go w tej paradoksalnie słynnej infamii.


Zawsze był raperem bezkompromisowym. Pewnym siebie, swoich umiejętności oraz pewnym tego, na co zasługuje. Od zawsze rdzeń stylistyki TDFa stanowiło braggadoccio, styl rapu oparty na przechwałkach i eksponowaniu skilla, przy okazjonalnym dyskredytowaniu skilla bardziej lub mniej konkretnych oponentów. Co za tym idzie, jeśli dało się kogoś zaczepić, to bez większych kalkulacji Tede zaczepiał. 


Schizma polskiego rapu, której oś od zarania dziejów bardziej lub mniej wyznaczały payrolle, stawiała Tedego po tej gorszej stronie barykady w oczach „prawilnych” słuchaczy rapu . Niewstydzący się swoich zarobków Tede zaczął również nie wstydzić się koneksji z show-biznesem, zarówno zawodowych, jak i prywatnych. U dominujących wtedy wśród polskiej widowni „truskulowych” odbiorców był on niezbyt lubiany z tych powodów. Występy w TVN gryzły się z wizerunkiem, jakiego poszukiwano u raperów, otwarta komercja była niemile widziana. Nie pomagał w tym konflikt z Płomieniem 81, a już na pewno nie pomógł w tym najbardziej ikoniczny polski beef, czyli ten z Peją. 


Naprawdę ciekawie patrzy się z perspektywy czasu na genezę kłótni obu ikon. Gdyby dzisiaj ktoś nawoływał ze sceny do linczu jednego ze słuchaczy, nie wyobrażam sobie, żeby nie został od razu scancellowany. Śmianie się z takiego performera i wytykanie mu jego zachowania byłoby wręcz wymagane. Wtedy, kiedy śmiał się i wytykał TDF, nie było to tak jednoznaczne. Można było odpowiedzieć mu, że jego udziały w TVNie dyskwalifikują go z tej dyskusji – dziś łatwiej w TVNie być, niż go uniknąć. Można było wytknąć mu, że na jego ekstrawagancki styl życia i pozorną próżność w tekstach nie ma miejsca na scenie – dziś artyści o takim profilu nie mają miejsca jedynie na ścianie, bo z każdym miesiącem dostają kolejne wyróżnienia. 


Afera rzutowała na wizerunek całej sceny. Natomiast Tede wśród widowni, która zaczęła przenosić się na fora i fanpage’e został obiektem drwin. Glamrapowe memy nadające Granieckiemu przydomek „Wieprza” były widoczne częściej niż newsy o jego kolejnych płytach, a co ciekawe – te wcale nie sprzedawały się jakoś bardzo źle. Według danych przedstawianych na Wikipedii, wszystkie solowe legale Fiodora od incydentu zielonogórskiego do „Vanilihajs” osiągały co najmniej złote wyróżnienia. Niemniej jednak to ten okres nazywa się największą infamią Tedego.


Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że co go nie zabiło, to mogło go jedynie wzmocnić. Streak wydawniczy „Elliminati”-„Kurt Rolson”-„Vanilahajs” to jedna z mocniejszych serii w historii polskiego rapu. O ile pierwsze albumy musiały trochę się przeżreć, o tyle drop „Vanilii” odbył się już w czasach, w których nikogo nie dziwił na rapowych albumach autotune, newschoolowe bity czy nawet klubówki. Od „Vanilii” jakikolwiek hejt na Tedego jest jedynie śladowy.


Oczywiście, jeżeli wydajesz rocznie co najmniej jeden album, to muszą być wśród nich gorsze lub lepsze, ale u Tedego istotnym elementem planowania dyskografii jest coś, co próbowało przypisać sobie wielu raperów – nigdy nie wstrzeliwał się w trend. Jeśli już, to delikatnie go wyprzedzał. Zanim raperzy zaczęli na dobre rozumieć czym jest adlib, on wszedł w przepychankę o to, jak czytać „skrrt”. Kiedy wszystkim osłuchały się już klubówki, on wszedł z „Disco Noir”, starając się ugryźć je z Michem od innej strony. Kiedy obecnie trapem i drillem jesteśmy już coraz bardziej zmęczeni, to Tede wydaje neoboombapową płytę. Kiedy już ją wyda i wszystkim wydaje się, że teraz już nie będzie dziwnych odpałów, on robi numer z Marcinem Millerem, a potem remix czołówki „Pamiętników z Wakacji”. Bo kto mu zabroni? Wszystko to oczywiście przepełnione charakterystycznym przerysowaniem, niemalże kreskówkowatością.


Patrząc na to, że u Tedego nie ma nudy, wcale nie dziwi jego tyrada przeciwko obecnej opozycji oraz zaangażowanie się w projekt Stanowskiego. Obecnie nikt już nie pamięta momentów, w których Jacka się nie lubiło, od większej części społeczeństwa spływają w jego kierunku wyrazu szacunku – no chyba, że mówimy o środowiskach skoncentrowanych wokół TV Republiki. 


Mamy do czynienia z człowiekiem, który przeszedł w rapie naprawdę wszystko, cały czas zostając przy tym autentyczny. Hity, beefy, hossy, bessy, trendsettingi, followupy – nawet jeśli nie do końca byliśmy w stanie zrozumieć o czym rapuje, nawet jeśli nie chcieliśmy tego rozumieć, nawet jeśli zwątpiliśmy w jakość jego wykonań, to nie mieliśmy wątpliwości, że Tede jest postacią hip-hopem, kipiącym wulkanem zajawy i wyrażania siebie na przekór innym. Brzmi jak laurka? Tak. Niech raz chociaż taką dostanie.


Comentarios


bottom of page